Poznaliśmy się dobre 9 lat temu. Byłam strasznie młodą dziewczynką, choć wtedy wydawało mi się, że jestem dorosła. On był 11 i pół roku starszy, wydawać by się mogło dojrzalszy, odpowiedzialny. Z poprzednią partnerką miał roczne dziecko. Odeszła od niego, gdy maleństwo miało kilka miesięcy. Twierdził, że walczył o nich.
Na początku o mnie dbał, oboje pracowaliśmy. Po pracy często były imprezy. Wtedy mi to nie przeszkadzało; zaczęło, gdy przestał pracować, a nadal pił. Rozmawiałam z nim o tym. Zapewniał, że znajdzie pracę, że nie ma problemu z alkoholem. Młoda, głupia, zakochana - uwierzyłam. Wierzyłam do czasu, kiedy pierwszy raz mnie uderzył. Później było już tylko gorzej. Odeszłam od niego. Po kilku miesiącach zaczęliśmy się kontaktować. Dużo rozmawialiśmy, o nas, o nim. Leczył się. Zobaczyłam to, co pragnęłam zobaczyć - że się zmienił, że nie pije, nie podnosi głosu, podjął pracę. Zaufałam mu i, po roku rozłąki, postanowiłam dać mu szansę i wróciłam do niego.
Przeżyliśmy wspaniałe 4 lata. Wspólny dom, wspólne wielkie decyzje. Ślub. Po jakimś roku zaczęliśmy starać się o dziecko. Nie było to niestety łatwe. Częste wizyty u lekarzy, ciągłe "wtedy można, a wtedy nie można", ale byliśmy razem w tym wszystkim. Choć on ma trudny charakter - czasem wybuchał, czasem musiałam ustąpić - ale z takim nim umiałam żyć. Wreszcie, po niespełna dwóch latach nasze starania przyniosły upragniony efekt. Kiedy byłam w ciąży (byłam przeszczęśliwa, wniebowzięta), wszystko było dobrze, normalnie. Ponieważ ciąża od początku była zagrożona, opiekował się mną bardzo troskliwie. Pracował po kilkanaście godzin dziennie, by mnie i maleństwu niczego nie brakowało.
Pod koniec ciąży pierwszy raz po kilku latach usłyszałam od męża: "zabieraj dziecko i wyp***j". Serce rozdarł mi żal, łzy zalewały mi oczy. Przeżywałam to tym bardziej głęboko, że dziecko jeszcze nie przyszło na świat. Pierwszy raz pojawiły się wątpliwości, czy powinnam była wrócić do niego. Ale moja miłość znów wzięła górę. Sytuacja powoli stała się normalna, ochłonęliśmy oboje i znów było dobrze. Był ze mną, kiedy rodziło się nasze dziecko. Kiedy leżało na intensywnej terapii, wspierał mnie i dodawał otuchy. Gdy w końcu zabrał nas do domu, wszystko czekało na nas gotowe.
Sielanka trwała jednak nie dłużej niż 3 miesiące. Mąż wściekał się że jest zmęczony, że gdy wraca z pracy, to w domu się nie błyszczy i obiad jest z wczoraj. Możliwe, że jestem nieogarnięta, ale były dni, kiedy mój mały Skarb płakał od rana do wieczora i nie byłam w stanie nic zrobić. W końcu mąż rzucił pracę, bo podobno szef kazał mu zrobić coś, co nie należało do jego obowiązków. Porzucenie pracy, gdy nie ma się nowej, a na utrzymaniu żonę i kilkumiesięczne dziecko, to przejaw totalnej nieodpowiedzialności. Na szczęście znalazł jakieś zajęcie ale też nie popracował tam długo.
Gdy Maleństwo miało pół roku, wróciłam do pracy. Dzieckiem opiekowała się moja mama, a on dobre pół roku bezczynnie siedział w domu. Nic nie robił przy dziecku ale wciąż miał pretensje o to, jak mama się nim zajmuje, że ja jestem wiecznie zmęczona chociaż nic nie robię. Bo przecież 8 godzin pracy zawodowej, zajmowanie się dzieckiem, pranie, sprzątanie, gotowanie i inne zajęcia domowe to nic wielkiego. Tak samo jak wstawanie w nocy, gdy Maleństwo zaczęło ząbkować. On do niego nie wstawał, on spał. Leżał w domu bezczynnie, nie chodził do pracy. Ale to ja nic nie robiłam. Każda próba rozmowy o tym, żeby poszedł do pracy, kończyła się awanturą.
Intymna sfera naszego życia też nie była kolorowa. On ciągle miał ochotę na seks, a ja czasami zasypiałam gotując zupę, żeby była na drugi dzień, i ostatnie o czym myślałam, to pójście z nim do łóżka. Zawsze wtedy słyszałam, że na pewno go zdradzam, i że on, gdy nie dostanie w domu, to dostanie na mieście. Może to mój błąd ale bagatelizowałam to - wpuszczałam to jednym uchem, a wypuszczałam drugim - miałam ważniejsze problemy. Finansowo też lekko nie było, ciężko z jednej pensji utrzymać 3-osobową rodzinę i psa w wynajętym mieszkaniu. Jakoś jednak dawaliśmy radę.
Mąż co jakiś czas znajdował jakieś zajęcie i wtedy między nami było lepiej. Jednak - widzę to teraz, nie będąc z nim już kilka miesięcy - cały czas mnie kontrolował; gdzie jestem, co robię, z kim rozmawiam, kto dzwoni. Gdy powiedziałam, że idę pospacerować z dzieckiem z pół godziny, a wróciłam odrobinę później, zrobił mi awanturę. Wtedy myślałam, że słusznie, że to moja wina. Spóźniłam się, więc ma prawo być zdenerwowany i na mnie krzyczeć.
Wiosną zmieniliśmy nasze małe, ciasne mieszkanie na dom. Miało być bajkowo. Dziecko miało swój pokój, my sypialnię, a pies ogród. Każdy miał mieć jakiś swój kącik, kącik będący osobistą świątynią.
I to był początek koszmaru. Po dwóch tygodniach w nowym domu, zaczął pić. Ciągle powtarzał, że przecież nie muszę się bać, bo on już nie będzie taki jak kiedyś. Przecież mnie kocha. Tak strasznie chciałam w to wierzyć. Wmówiłam sobie, że to jest możliwe. Szybko zostałam wyprowadzona z błędu. Po kilku dniach zaczęły się codziennie awantury. Codziennie pozwalał sobie na coraz więcej. Niby pracował wtedy, ale nie chcę tu wdawać się w szczegóły, bo na temat jego filozofii i podejścia do pracy można by napisać książkę.
Najpierw pił raz w tygodniu, potem 3 razy, potem co drugi dzień, a potem codziennie wieczorem musiał mieć kilka piw – lekarstwo na stres. Bo przecież to ja robię afery, to ze mną nie da się wytrzymać. Prosiłam, płakałam, krzyczałam. Za każdym razem słyszałam, że jestem k***ą, poj***ą suką, bo skoro z nim nie chce chodzić często do łóżka, to muszę p***ć się na mieście. Znosiłam to jakieś pół roku. Chciałam, żeby poszedł się leczyć, żebyśmy zgłosili się na terapię. Miał to gdzieś. Gdy zagroziłam, że albo rodzina albo picie to splunął, zaczął się śmiać i poszedł po kolejne piwo. Później zaczęło się wykręcanie rąk, duszenie, popychanie. Miał na szczęście choć tyle rozumu, że nie robił awantur przy dziecku. Czekał, aż zaśnie.
Ostatnia awantura - jak zwykle o picie, pieniądze i seks. Zrzucił mnie ze schodów, rozbił szybę w drzwiach. Chciałam wtedy zabrać dziecko i wyjść ale mi nie pozwolił. Powiedział, żebym nawet nie próbowała zabrać dziecka z domu, bo najpierw zabije je, potem mnie, a na końcu siebie. Pilnował cały czas, żebym nie mogła do nikogo zadzwonić. W końcu uprosiłam go, żebym mogła pojechać z dzieckiem na kilka dni do moich rodziców. Nie zamierzałam wrócić tak szybko. Ale wtedy jeszcze myślałam, że może za jakiś czas się ogarnie i jakoś się wszystko poskleja.
Dziś już wiem, że to niemożliwe. Do dziś mnie dręczy. Na razie nie pije. Ale, gdy się spotykamy, nie przeszkadza mu to zapewniać, jak bardzo mnie kocha, a za kilka chwil nazywać ostatnią k***ą, która myśli tylko o sobie i rozwala dziecku szczęśliwy dom.
Myślę, że on kocha nasze dziecko. Ale wiem już też dziś, że jest chory, nieprzewidywalny, i - gdy coś nie idzie po jego myśli – agresywny i może właśnie dlatego, jego miłość jest tak pokręcona, może dlatego nie potrafi inaczej.
A może to ze mną jest coś nie tak. Nie potrafię i nie chce z nim dalej żyć, boję się go, a pewnych słów nigdy mu nie wybaczę i nie zapomnę. Chciałabym, żeby był dobrym ojcem dla naszego dziecka. Czasem łapie się na myśli, że robię błąd, że może on faktycznie zasługuje na kolejną szansę. Ale nie jestem w stanie zaryzykować. Teraz odpowiadam nie tylko za swoje życie ale także za mój mały Skarb.
Może sama sobie jestem winna. Był taki okres, że zastanawiałam się dlaczego tak się stało. Dziś już się nie zastanawiam. Widocznie tak musiało być. Gdybym kiedyś nie wróciła do niego, nie byłoby mojej córki. Z jednej strony świat się zawalił, z drugiej jest dla kogo żyć...